wtorek, 29 stycznia 2013

Złoty pierścionek na moje szczęście. Na szczęście każdej dziewczyny




miałam ci ja pierścień. pierścień piękny. ze złota. a właściwie z białego złota, bo to standardowe złoto jakoś mi się tak średnio komponuje z moja osobą. acz zaczynam się łamać... ale wracając do pierścienia. pierścień miał diamenty, prawdziwe, nie jakieś tam syntetyki. miał też topaz. i diamenty.
pierścień był piękny. miał wszakże jedną wadę. wadę, która ów pierścień dyskwalifikowała niestety całkowicie. pierścień był mały...za mały. był malutki.

- Skarbie mój najdroższy, no wiesz piękny ten pierścionek, ale wiesz, za mały niestety... a jak wybierałeś rozmiar?
- co? jaki rozmiar?
- no wiesz, Mój Najmilejszy, rozmiar pierścionka...
- to są różne rozmiary?
- no właśnie są. wyobraź sobie taką anorektyczkę na przykład i jej chudziutki, kościsty paluszek, na którym to paluszku nosi ona pierścionek. a potem wyobraź sobie mój paluszek. i zwizualizuj sobie teraz, Kochany, ten pierścionek anorektyczki, który próbuję sobie wcisnąć na swój grubiutki serdelek. widzisz to, Skarbie?
- ale na panią w sklepie pasował?
- no widzisz, a to suka, że też nosiła inny rozmiar...


pierścień był prezentem podchoinkowym. niestety za małym. i drogim. drogim jak na moje standardy biżuteryjne. bo ja generalnie nie mam zbyt wyrafinowanego gustu jeżeli o to chodzi. owszem, uwielbiam błyskotki. przy wszystkich wystawach z asortymentem podobnego pokroju zawsze stoję jak sroka. ale jak przychodzi co do czego, to zadowalam się kolczykami z ha i emu i jestem wniebowzięta. nie trzeba mi tak naprawdę diamentów. no może tylko po to żeby się móc nimi chwalić koleżankom.
cenę ów prezentu odkryłam wchodząc na nasze wspólne z Mężem konto (konto jest wspólne, bo wspólnie dzielimy się obowiązkami względem tego konta. tzn Mąż wpłaca, ja wypłacam) i widząc ile to Mój Najmilejszy zostawił kasy u jubilera. i trochę mi się włos na głowie zjeżył. bo już oczyma wyobraźni widziałam tą masę rzeczy, które to za tą kwotę mogłyby stać się moim udziałem.

Mąż nigdy specjalnie nie dbał o ukrycie prezentów zanim nastała godzina zero (jak się okazuje dowodów zbrodni ich zakupu też nie). pierścionek zaręczynowy znalazłam w jego szufladzie na kilka miesięcy przed zaręczynami. leżał sobie bezwstydnie na samym wierzchu, w pudełeczku, ale jednak na wierzchu. pierścień zaręczynowy był pierścieniem rodowym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie, czyli teściowa dała go mnie. najpierw, podczas jednej z wizyt, pokazała pierścień, kazała przymierzyć, ucieszona, że rozmiar taki jak trzeba, obiecała, że dla mnie. a potem ukradkiem, który nie uszedł jednak mojej uwadze, szeptała Mężowi (wtedy jeszcze NieMężowi), że "teraz to już musisz się oświadczyć, bo tak nie wypada, dziewczyna pierścionek widziała, będzie jej przykro". sprytnie postanowiła przyspieszyć to, co jej zdaniem, przyspieszenia wymagało. mnie to szalenie rozbawiło. w każdym razie przypadkiem znalazwszy jakiś czas później pierścień w naszym mieszkaniu, w jednej z szuflad, ta resztka niepodzianki i niepewności, jaka jeszcze wtedy istniała, nagle calkowicie uleciała. ale i tak się cieszyłam, choć już wtedy doskonale wiedziałam, z zaręczynami czy bez, że i tak chce być z tym mężczyzną do końca życia.



pierścień po miesiącu udało się w końcu wymienić. (jak się okazuje od ręki się nie da). jako że i tak już musiałam się pofatygować do apartu, nawet nie raz i jako że nie mieli na stanie modelu wybranego pierwotnie przez Męża, postanowiłam trochę pogrymasić i ostatecznie wybrać model, który mi się trochę bardziej komponował z moja osobą. ostatecznie poszłam w same diamenty.


i teraz się mogę chwalić koleżankom... że mam tak wspaniałego męża :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz