wtorek, 29 maja 2012

brak weny może dopaść nawet geniusza

 
 
Zauważam dziwną zależność. Im więcej się u mnie dzieje, tym jestem, że tak powiem mniej płodna na blogasku i mniej mam do powiedzenia. Oczywiście nie w realu, bo w realu to mam zawsze wieeeeeeele do powiedzenia, o czym zaświadczyć może Mój Mąż, który, jak już wiadomo, najbardziej mnie kocha jak śpię. Bo jak śpię to nic nie mówię. Gdy otwieram oczy czar pryska! To mnie akurat osobiście bardzo dziwni, że się chłopak do tej pory nie przyzwyczaił, bo jego matka, a moja teściowa to jest dopiero mistrz zamęczania gadką! Ta kobieta wypluwa z siebie średnio z 10 słów na sekundę, porusza ze dwa różne wątki na minutę. Nawet ja nie jestem w stanie wytrzymać tego tempa i po 15 minutach marzę o wyłączeniu teściowej fonii.
Także ja jestem naprawdę wersją light, a nawet moge powiedzieć mega-light!
 
 
Ale wracając....wychodzi na to, że chyba piszę na blogu z nudów. (Blogasek sie obrazi). A jak mam wiele zajęć, więcej trochę spraw na głowie to zaczyna mi brakować tematów. Wiem wiem, inteligentna kobieta zawsze ma coś do powiedzenia. Także albo nie jestem inteligentna albo jestem tym wyjątkiem od potwierdzania reguły. W mój brak inteligencji nie uwierzę :)
 
 
No ale naprawdę, co się może równać z autobusowymi historiami? Podniosłam sobie poprzeczke, nie ma co ;)
 

czwartek, 17 maja 2012

Powrót do żywych



Skończywszy okres przymusowego urlopu pozwalającego mi na wypluwaniu sobie płuc w domowym zaciszu powróciłam na łono swojego obozu pracy. Co prawda nadal uchodzę na ulicy za gruźlika, ale z każdym kolejnym dniem coraz mniej.
 
W Kołchozie przywitano mnie bez przesadnej czułości, z tekstami w stylu „no to sobie odpoczęłaś przez ten czas”. Ale mi odpoczynek, 2 tygodnie w domu, tydzień w łóżku z wstawaniem tylko na siku i to drugie, z nosem w chusteczkach, z bólem głowy, ciągłą niemocą, no to sobie poszalałam, nie ma kurwa co. Jak widać niektórzy różnie rozumieją rozrywkę, ale cóż, nie mnie oceniać jak kto lubi się zabawić.
 
Fakt natomiast, iż odzwyczaiłam się od funkcjonowania w stanie ciągłego niewyspania. Organizm przyzwyczaił się do dobrobytu, przez 2 tygodnie chodził wyspany, spał ile chciał i kiedy chciał, a teraz dzień dziecka się skończył. Organizm źle to znosi. Słania się na nogach i zasypia przed kołchozowym komputerem. Wiem wiem, potrzeba czasu i znowu włączy system wspomagania awaryjnego, niewyspany będzie nadal, ale lepiej będzie sobie radził z tym stanem rzeczy.
 
Kontynuując wątek opowieści autobusowych… Co to mnie już wkurzało? Bagaże, brak miejsc siedzących, korki, a nie…o korkach jeszcze nic nie pisałam, next time, ale o przystankach na żądanie i owszem… Teraz przyszedł czas na bachorzęta. Choć takie bachorze to właściwe winne nie jest, ono ma jeszcze inną, mocno ograniczoną empirię świata. Nie wie, bo czemu niby ma wiedzieć, jak mu nikt nie powiedział, że napierdalanie przez 20 minut biletu do kasownika i powtarzanie tej czynności z 1000 kolejnych razy, a ten kasownik przy każdym takie kasowaniu wydaje skrzekliwy maltretujący wszystkim wokoło uszy dźwięk, to faux-pas że chuj.
 
Po pierwszych takich 5 minutach wszyscy w autobusie zaczęli nerwowo patrzeć na boki i szukać źródła tego denerwującego hałasu, po kolejnych 10 byli gotowi już to dziecko zabić. Przynajmniej my z Mężem. Mąż o dziwno nawet bardziej niż ja, a on jest lepiej nastawiony do osobników małoletnich, stąd wniosek, że wielowielowielekrotne kasowanie musiało być naprawdę mocno irytujące.
 
Właściwie szkoda dziecka, że ma głupiego rodzica. Może i nie jestem żadnym autorytetem w wychowywaniu dzieci, bo ich jednakowoż nie posiadam, ale bądź co bądź kilka odcinków superniani widziałam i wiem, że to niepedagogiczne pozwalać dziecku na wszystko. Poza tym warto zapewnić mu inne rozrywki niż tysiąckrotne wkładanie biletu do kasownika autobusowego.
Wszyscy w myślach wbijali noże w plecy rodziciela tegoż dziecięcia, ojca-skrajnego debila, który zdawał się nie zauważać karcących pełnych irytacji spojrzeń współpasażerów (jego to nie wkurwiało??? Aż trudno uwierzyć).
Byłam już nawet gotowa wyartykułować swoje niezadowolenie, ale siedziałam dosyć daleko więc odpuściłam sobie zrobienie szopki na pół autobusu. Może szkoda, wszyscy się męczyli a nikt nie zareagował. Wychodzi, że jesteśmy jednak bardzo spokojnym i cierpliwym narodem lub też, może nawet bardziej, bojaźliwym (może ten ojczulek był psychopatą, a jego dziecko laleczką Chucky?)
 

środa, 9 maja 2012

Informacyjnie



Ucieszył mnie długi półtoratygodniowy urlop zaordynowany mi przez przemiłą panią doktór. Myślałam, że sobie jeszcze ze dwa dni pochoruję, a potem pójdę w tany. Sprzątanie, mycie okien, zaległe pranie, szał zakupów, załatwienie spraw urzędowych, które to tylko w dni urlopowe załatwić można z racji godzin otwarcia tych przybytków administracji publicznej, które to mocno korelują z godzinami pracy każego przeciętnego obywatela, również i mnie. A że w trybie pilnym muszę wymienić prawko i paszport to pomyślałam, że zwolnienie lekarskie jest ku temu dobrą okazją. Ale niestety ni chuja. Złapałam jakiś syf i od ponad tygodnia nie mogę się go pozbyć. Ba, naprawdę siedzę w domu, niewiele robię, głównie leżę w łóżku i nadal jestem chora. I cieszy mnie niezmiernie to zwolenienie, które jeszcze potrwa do końca tego tygodnia, już nie z racji możliwości bezkarnego pohasania bez konieczności chodzenia do pracy, ale z powodów zwykłej niemocy jaka mnie ogarnia każdego dnia i faktu, że do tej pracy bym zwyczajnie nie miała siły dotrzeć.
 
Także u mnie nic nowego, faszeruję się lekami wszelakimi w ilościach hurtowych (jeszcze wiosenne pylenia roślin się o mnie upomniały i przypomniały o pewnej dolegliwości zwanej alergią), tak, że mam wrażenie, że wypacam i wysikuję już ich nadmiar, no bez kitu. Jestem jedną wielką chodzącą apteką.
 
Jeżeli przegapiliście odcinek jakiegoś serialu, dajcie znać, na pewno Wam streszczę. Jestem na bieżąco :-)
 

środa, 2 maja 2012

raz dwa trzy chorujesz ty


 
No i nadszedł ten wyczekiwany przez wszystkich długi weekend majówkowy... właściwie tydzień, ale nie o tym chciałam, choć te 9 dni wolnego przy tylko 3 dniach urlopu nie jest aż tak bez znaczenia w mojej opowieści. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że wszyscy się bawią mega zajebiście. Fajsbuk świadkiem! Weszłam z nudów, a tam: quady, amsterdam, kilkudniowa trip po francji, fota z NYC, "długi weekend w samoa" opatrzony fotosami drzewek pomarańczowych (zdjęcia mam takie same, tyle, że ja na Samoa nigdy nie byłam, tylko w ogrodzie botanicznym, ale...).
 
 
A co tam u mnie? A u mnie świetnie, rewelacyjnie, super-ekstra-cool! I tylko dziękuję Bogu za Comedy Central. Kolejny dzień przed TV, kolejny dzień spędzony w łóżku, kolejny dzień wypluwam sobie płuca, wysmarkuję z nosa wydzieliny wszelakie w ilościach hurtowych, tak, że grozi to odwodnieniem organizmu. Zużyłam już tyle chusteczek, że zaczynam się martwić o wycinkę lasów tropikalnych na potrzeby ich produkcji. Do tego ból głowy, ból gardła, ból mięśni, takie tam duperele. Leżę. Mąż kibluje w pracy. Mój habitat jest daleki od ideału, burdel, wszędzie ciuchy, brudne naczynia, tony walających się wszędzie chusteczek. A ja jedyne co jestem w stanie zorganizować to wyjście do WC. Właściwie wszystko jest teraz dla mnie mega przedsięwzięciem. Na zewnątrz trzydzieści kurwa stopni, słońce praży. Żyć nie umierać. Choć nie wiem co lepsze, bo życie sprawia mi teraz spore trudności. Wypas, jednym słowem...
 
 
i wkurwiajcie mnie dalej tymi fotami na fb...