piątek, 12 października 2012

pozostawię to bez komentarza




zastanawialiście się kiedyś jak to jest wracać z pracy do domu 2,5 godziny? otóż już spieszę zaspokoić Waszą ciekawość, bo dziś dzień miałam tę właśnie przyjemność.

także zaczynamy historyję mojego dzisiejszego dwuipółgodzinnego powrotu do domu.


dzień zaczął się zwyczajnie i niczym specjalnie się nie wyróżniał. poza tym, że to był piątek, a piątek to taka swoista endorfina. wywołuje samoistny uśmiech na mojej twarzy. od razu lepiej się żyje. i tak właśnie zaczynał się MÓJ piątek, czyli ta część gdy pracodawca zamyka bramy piekieł i wypuszcza wszystkie nieszczęsne duszyczki na wolność.


i tak udałam się na przystanek autobusowy celem skorzystania z usług miejskich zakładów autobusowych. 
i tu mała dygresja. pierwszy autobus, z którego uroków korzystam, wiezie mnie zaledwie kilka przystanków. zwany jest staruszkobusem, ponieważ liczba staruszków na metr kwadratowy przekracza przyjęte granice ilości staruszków w autobusie w godzinach szczytu.
generalnie autobus jest mały i zawsze pełen ludzi, którzy właśnie wyszli z pracy. pełen jest też staruszków, którzy to, nie wiem, wracają z zakupów, od innych kumpli-staruszków, czy zwyczajnie sobie lubią poprzebywać w towarzystwie innych w zatłoczonym autobusie. i wiadomo, mają prawo. czemu tylko nie mogą pominąć godzin szczytu, kiedy to naprawdę w warszawie dzieją się rzeczy straszne i przerażające.
druga charakterystyczna cecha tegoż autobusu to regularna nieregularność. autobus jeździ według sobie tylko znanego rozkładu. raz jest wcześniej, raz później, raz na czas. lubi nas zaskakiwać. prawie zawsze mu się to udaje.


no. i idąc sobie na przystanek postanowiłam przechytrzyć system, nie czekać na owy autobus, bo dziś piątek, a wiadomo piątek w warszawie wyrywa się wszelkim standardom. no i postanowiłam zażyć ruchu i powietrza i się przejść. jak pomyślałam, tak też uczyniłam i już po 15 minutach byłam na przystanku docelowym w oczekiwaniu na autobus właściwy, który dowozi mnie już prawie pod dom. także wszystko fajnie, szykowało się jedynie 10 minut opóźnienia.

no. no i w tym momencie dobre wieści na ten dzień się skończyły. dalsza droga do domu zajęła mi ponad 2 godziny. półtorej godziny jazdy jednym autobusem. i co gorsza bez książki (bo zapomniałam zabrać), bez muzyki (bo zgubiłam słuchawki). nawet spać mi się, jak zawsze, specjalnie nie chciało. pospałam z pół godziny i dalej to już tylko rozmyślałam i oglądałam widoki. dokładnie te widoki oglądałam, bo raczej staliśmy. mogłam wysiąść i iść piechotą, ale musiałabym pokonać 30 kilosów, a nie jestem teraz w najlepszej kondycji fizycznej ;)


co się stało, nie wiem. ani deszczu nie było, ani zima nie zaskoczyła drogowców. w piątek korki są zawsze, ale nie takie. gdyby nie to, że widziałam zdjęcia z łodzi, pomyślałabym, że wszyscy spieszą tłumnie na otwarcie dwutysięcznej biedry, aby dać się zaskoczyć jej jakością i codziennie niskimi cenami. może ta jesienna temperatura tak wszystkich oczarowała swoimi dziewięcioma stopniami, że wszyscy postanowili zrobić sobie mały weekendowy wypad za miasto? nie wiem nie wiem.
po powrocie do domu włączyłam tv żeby sprawdzić, czy już ogłosili stan wyjątkowy. może koniec świata z 22 grudnia przenieśli na dzisiaj? widok na ulicach był jak scenka z amerykańskich filmów katastroficznych, gdzie wszyscy uciekają przed ufo, huraganem, czy innym wulkanem. i wszyscy stoją w jednym wielkim gigantycznym korku.

korki były wszędzie. na szczęście. przynajmniej nie musiałam zazdrościć innym i rozmyślać, że gdzieś mają lepiej ode mnie. wolałam żebyśmy wszyscy współodczuwali i dzielili razem tą niedolę.



no ale co. dotrzeć dotarłam. cała i zdrowa. mogę jedynie zakończyć ten wpis podsumowaniem, że w dniu dzisiejszym dojazdy zajęły mi całe 5 godzin. i już wiem, gdzie mi ten czas ucieka. idę zapłakać nad mą niedolą.



aha. pewnie wszystkim kołacze się jedno podstawowe pytanie. czy miałam miejsce siedzące?
miałam. inaczej już by mnie z Wami nie było. się wysiedziałam za wszeczasy. aż mi się stać zapragnęło.



Hołk




1 komentarz:

  1. ja się nie zastanawiam, ja to wiem, ba... mój rekord to 20 km w jedyne 3 godziny...no ale to był 1 sierpnia...

    OdpowiedzUsuń