wtorek, 21 stycznia 2014

Houston, Mamy problem!



średnio dwa razy w roku przeżywam kryzys. w czasach kryzysu mam ochotę rzucić pracę i zająć się wypasem owiec na Białejłące. z pewnością konieczność wstawania codziennie o 5 rano i dojazd prawie 30 km do obozu pracy sprzyjają sianiu przeze mnie defetyzmu. i aby pokonać te 30 km musiałabym przejechać przez całe miasto pogrążone w korkach, stąd jazda samochodem nie wchodzi w grę, gdyż szybciej wylądowałabym w czubolandii niż dotarła do pracy. aktualnie dojeżdżam więc pociągiem. mam całkiem przyzwoite połączenie kolejowe pomiędzy dwoma moimi centrami wszechświata- domem i pracą. czasowo nie powiem, zaoszczędzam. z półtorej godziny zeszłam do godziny dwadzieścia, a jak jest dzień dziecka to nawet godziny dziesięć. także rozumiecie...szał. tyle o plusach. na pewno również brak miejsc siedzących w pociągu o godzinie 6 rano nie pomaga poprawie mojego samopoczucia. nie mogę oddać się więc refleksjom i słodkim drzemkom, muszę jak ta hiena stać i polować na jakieś świeżutkie wolne miejsce, a do połowy trasy zazwyczaj w tym temacie mamy posuchę.  
dorzućmy do kotła jeszcze brak widoku słońca i w ogóle światła dziennego (wychodzę ciemno, wracam ciemno), zimno (bo chociaż do niedawna zima nas rozpieszczała, to jednak wciąż zima...a nie wiosna czy lato). no i mamy proszę państwa wyśmienity przepis na kryzys.
mogłabym jeszcze wspomnieć o wypaleniu zawodowym, nudzie i niezadowalających zarobkach, ale wtedy zaczniecie mi już przybijać wieko do trumny. także tylko napomykam.


naprawdę szalenie i szczerze zazdroszczę ludziom, którzy mają blisko do pracy. przez bliskość do pracy rozumiem czas 30 minut, kiedy to wychodzimy z i wchodzimy do. jakiś czas temu moja znajoma komunikując mi, że na dojazd do pracy potrzebuje 5  minut, a zaczyna pracę o godz. 9 i że to wcale nie jest takie fajne, bo nie ma żadnej spiny i i tak się spóźnia. tylko moje dobre wychowanie i poczucie dbania o pozory w towarzystwie powstrzymało mnie aby nie skomentować tego jej "problemu". ja tu jej prawię, że mam już po kokardę wstawania o 5 rano i dojazdów, na które tracę średnio 3 godziny dziennie, a ona, że też ma beznadziejnie, bo ma "za blisko". jednak nie pokusiłabym się stawiać tego na równi. ba, nawet uważam takie porównanie za wielkie fchuj faux pas, bo to raczej dobijanie umierającego.

ale to taka dygresja, skupmy się na moim kryzysie. zaobserwowałam również, że chwilowo praca całkiem dobrze poradziłaby sobie bez mojej osoby, jakoś by to przetrwała. także naprawdę nie widzę konieczności przychodzenia tu codziennie. mam tyle ciekawszych pomysłów na spożytkowanie tego czasu.


nie mówię, że na wieki wieków nie chcę do ciebie wracać PRACO, ale daj mi choć ze dwa miesiące. dwa miesiące tylko dla mnie. ewentualnie dla Męża. i Kokuśki.


i uzmysłowiłam sobie, że dwa miesiące wolnego to dopiero na emeryturze...a że na emeryturę nie liczę to tylko w snach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz