wtorek, 21 sierpnia 2012

bo to życie to bal jest nad bale...



muszę Wam powiedzieć, że ogarnęła mnie jakaś taka błogość. dojazdy do pracy mnie nie wnerwiają. trzymam nerwy na wodzy. a nawet lepiej. jestem na psychicznej równoważni. no może Mąż miałby inne zdanie na ten temat i jak nic ma rację, ale ja tu tylko o komunikacji miejskiej teraz piszę. w tym przypadku- żeby była ścisłość :)
 
także jakoś tak bezboleśnie znoszę te dojazdy, nie wiadomo w sumie czemu. nic się specjalnie nie zmieniło w tym temacie. nadal jeżdżę. nadal mam daleko. nadal wcześnie. nadal dużo ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy wakacje zmierzają ku rychłemu końcowi. nadal niedostatek miejsc siedzących. nie ćwiczę również jogi. nie medytuję. albo się przyzwyczaiłam albo nie mam siły na stres albo mam dobry humor. podejrzewam, że to chwilowe i lada dzień znów moja fala wkurwu zaleje wszystko w okolicy. także sory, nie będzie autobusowych wkurw-opowiastek. na razie. ale wyczekujcie.
 
 
a co poza tym. poza tym miałam urodziny. już niestety jestem w tym wieku, że urodziny nie cieszą. owszem nadal odczuwam to ekscytujące podniecenie w oczekiwaniu na prezenty. ale bardziej martwi mnie już ten uciekający czas...czas, który przelatuje mi między palcami. co ja gadam? jakie przelatuje? (użycie słowa "przelatywać" jest sporym nadużyciem z mojej strony, zbyt duży eufemizm)....ten czas zwyczajnie zapierdala...tylko obłok kurzu po sobie pozostawia. robi MIGMIG i już go nie ma...boję się, że szybkość upływającego czasu, jakkolwiek mocno subiektywna, ale jednak, jest wprostproporcjonalna do wieku. czyli im się jest starszym, tym ten czas szybciej biegnie. oczywiście biegnie tak samo, gupia nie jestem, ale to odczucie się diametralnie zmienia. także zapowiada się, że będzie tylko gorzej. już i tak z niczym nie zdążam. mam wrażenie, że moje życie upływa mi głównie na wykonywaniu i odhaczaniu z wyimaginowanego kalendarza zległych zadań- zalełych zadań. może czasem też i bieżących, ale jednak głównie zaległych. zaległe spotkanie ze znajomym, zaległy telefon, co to go miałam wykonać 2 miesiące wcześniej. odmrożone mięso w lodówce co to z niego dwa dni wcześniej miałam zrobić kotlety, a teraz wyrzucam bezwstydnie. nie wyciągnięte na czas gary ze zmywarki. niezaspokojona ochota na zupę pomidorową, której nie mam czasu zrobić...a to w końcu tylko zupa, w dodatku pomidorowa...
 
a już niestety młodsza nie jestem. tylko właśnie starsza. nawet tych zmarszczek to jeszcze nie mam. kosmetyczka kazała mi zaprzestać stosowania kremu przeciwzmarszczkowego, który równo z wybiciem zegara ukończywszy lat 30 zaczęłam regularnie używać. bo wyczytałam w bravo girl że tak trzeba. otóż nie trzeba. także zmarszczkom daję jeszcze rok. natomiast siwe włosy a jakże znajduję. systematycznie farbuję, także aż tak mnie nie drażnią. ale też nie potrafię określić skali ich zadomowienia się na mojej głowie. wiem, że są, może dwa, a może i dwadzieścia dwa, może więcej. who knows. zapewne suki się szybko rozprzestrzenią. także zaraz ich pewnie będzie tysiąc dwieście dwadzieścia dwa...
 
już nie rozróżniam miesięcy, zlały mi się w jedną całość. niedługo będę operować już tylko terminami kwartalnymi, zamiast miesięcznymi. - to co, widzimy się za dwa kwartały-będzie na moim porządku dziennym. i tak sobie myślę, że posiadanie dzieci musi tą szybkość upływającego czasu jeszcze bardziej przyspieczyć.
 
Czyli chyba jednak:
Szybkość upływającego czasu jest wprost proporcjonalna do wieku i ilości posiadania dzieci.
 
tak wiem, słyszałam, że im sie ma więcej spraw na głowie, tym człowiek jest bardziej zorganizowany. wierzę. ale na pewno tak różowo to nie wygląda. się nie nabiorę.
 
no właśnie dziecko. jego brak mnie z jednej strony cieczy, ale też i martwi zarazem.
cieszy, bo mam jeszcze czas dla siebie. mogę żyć jak mi się podoba. wstawać kiedy mi sie podoba (teraz to może akurat nie, bo Coco swój dzień zaczyna o 6 rano, również w weekendy). gotować obiad lub też nie gotować.
ale też i martwi. że jednak czas najwyższy. biologii się nie da oszukać. i że jeszcze to wszystko przede mną. a mi już sie nie chce. chcę wygody. spokoju. ja tu proszę państwa jestem po trzydziestce. mi w kościach już strzyka. ale jak widze takiego berbecia, to się rozpływam i chcę o jak chcę. potem dostaje maila od koleżanki z tekstem zapomnij o odpoczynku na wakacjach z dziećmi i już nie chcę. i tak w kółko.
nie to, że czuję sie jakoś staro. nadal chodzę w różowych okularach i mam różowy zegarek. także czuję klimat :) ale daty z dowodu sobie nie wymarzę, biologii nie oszukam, zegara biologicznego nie cofnę. i czuje, że mnie ten ciężar wieku ciut przygniutł. i w oddali widzę jak macha do mnie 40-stka. jeszcze mocno odległa, ale jednak dostrzegalna.
 
 
muszę być dobrej myśli....
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz