środa, 29 sierpnia 2012

Jak zaginął pewien schabowy



Za górami za lasami, za morzami, jeziorami, na obrzeżach miasta Warszawy, w pewnym przytulnym mieszkanku rzecz ta miała miejsce. Mieszkańcami owego M4 było młode (heheheh, powiedzmy) małżeństwo z niedawno ukradzionym psem rasy kundel. Wszyscy żyli sobie wesoło i szczęśliwie.


Pewnego dnia Mąż czując wielki przypływ głodu, postanowił coś przekąsić. W tym celu udał się do mieszkaniowej skarbnicy jedzenia wszelkiego- lodówki. Tam zastał schabowego kotleta. Kotlet schabowy jak na porządnego kotleta przystało był wieprzowy, nie jakaś tam drobiowa podróbka, w panierce, pięknie usmażony.
- Wybieram ciebie kotlecie- powiedział Mąż- i ze smakiem wrzucił kotleta na talerz. Już miał wgryźć się w to smaczne mięsko siadając sobie wygodnie na kanapie, kiedy to zaświtała mu w głowie szalona myśl, że do kotleta pasowałby całkiem nieźle jakiś pomidorek czy ogórek.
- Sprawa nie jest przegrana- pomyślał Mąż- i zostawiwszy talerz z kotletem na stoliku, udał się w kierunku kuchennego aneksu w poszukiwaniu jakiegoś warzywa. Przedsięwzięcie szybko zakończyło się sukcesem i tak radosny, że wzbogaci swój posiłek o witaminy i makroelementy Mąż wrócił na kanapę.


Już wtedy zaświtała mu po głowie niepokojąca myśl, że coś jest nie w porządku, że coś tu nie gra, aura się schrzaniła albo coś wisiało w powietrzu. Dotarłszy na kanapę sięgnął po kotleta i cóż ujrzał??? Albo czego właśnie nie ujrzał? Po kotlecie ani śladu! Na talerzu, na ławie, na podłodze, nigdzie! Bystry mąż szybko dodał dwa do dwóch i skojarzył, że to niepokojące wrażenie, które go męczyło, to była jedna wielka niczym niezmącona cisza. Bo odkąd miał w domu psa-szczeniaka z ADHD cisza i spokój poszły do lamusa. Teraz natomiast w domu nie słuchać było obecności czworonoga. Zawołał. Cisza. Zawołał ponowie..tym razem pieszczotliwie. Cisza. Ogarnął wzrokiem pomieszczenie. Ani śladu nie tylko po kotlecie, ale i po suni.

Nagle usłyszał coś co przypominało dławienie się. Dźwięk ten dobiegał z drugiego piętra jego dwupoziomowego mieszkania. Niewiele myśląc poszedł na górę. I co tam zastał, zapytacie?
A tam sunia. Cichaczem pokonała schody (zawsze po schodach porusza się jak słoniątko, ale jak widać, wtedy nie musi ukrywać kotleta), a teraz na białym włochatym dywaniku przy łóżku sypialnianym sobie siedzi i wtranżala ze smakiem schaba. A raczej usiłuje wtranżalać, bo całości od razu połknąć nie może. Panierka stawia opór jej małym mlecznym jeszcze ząbkom. Tłuszczyk skapuje na biały włochaty dywanik. A sunia się dławi, ale za nic w świecie nie potrafi połknąć za jednym zamachem całego schaba. Zapach smażonki i wieprzowiny doprowadza ją do dzikiego szaleństwa. W oczach ma obłęd. Wściekła na siebie, że schab jeszcze nietknięty właściwie, a przecież dawno już mógłby się trawić w brzuszku.

Mąż nagle zapomina o swoim głodzie, tak go rozbawił owy widok. Pedagogicznie jednak karci i grozi palcem. Próbuje odebrać schaba, sunia nie daje łatwo za wygraną, warczy. Pierwszy raz. Tak ją ten schab skusił. Pierwszy schab w jej króciutkim żywocie więc właściwie nie ma się czemu dziwić. Każdy na jej miejscu zachowałby się tak samo. Sami rozumiecie.




U poprzedniego właściciele taki wybryk kosztowałby Coco życie.
A tak, ostatecznie dostała schaba w kawałkach pokrojonego.
Nawet nie wie jakie ma szczęście
Ale my wiemy jakie my mamy :)






poniedziałek, 27 sierpnia 2012

i znowu poniedziałek





że też ten poniedziałek tak często się zdarza....

choć z drugiej strony....

jeszcze 13 godzin....i pozostaną tylko 4 dni do weekendu

:)

wtorek, 21 sierpnia 2012

bo to życie to bal jest nad bale...



muszę Wam powiedzieć, że ogarnęła mnie jakaś taka błogość. dojazdy do pracy mnie nie wnerwiają. trzymam nerwy na wodzy. a nawet lepiej. jestem na psychicznej równoważni. no może Mąż miałby inne zdanie na ten temat i jak nic ma rację, ale ja tu tylko o komunikacji miejskiej teraz piszę. w tym przypadku- żeby była ścisłość :)
 
także jakoś tak bezboleśnie znoszę te dojazdy, nie wiadomo w sumie czemu. nic się specjalnie nie zmieniło w tym temacie. nadal jeżdżę. nadal mam daleko. nadal wcześnie. nadal dużo ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy wakacje zmierzają ku rychłemu końcowi. nadal niedostatek miejsc siedzących. nie ćwiczę również jogi. nie medytuję. albo się przyzwyczaiłam albo nie mam siły na stres albo mam dobry humor. podejrzewam, że to chwilowe i lada dzień znów moja fala wkurwu zaleje wszystko w okolicy. także sory, nie będzie autobusowych wkurw-opowiastek. na razie. ale wyczekujcie.
 
 
a co poza tym. poza tym miałam urodziny. już niestety jestem w tym wieku, że urodziny nie cieszą. owszem nadal odczuwam to ekscytujące podniecenie w oczekiwaniu na prezenty. ale bardziej martwi mnie już ten uciekający czas...czas, który przelatuje mi między palcami. co ja gadam? jakie przelatuje? (użycie słowa "przelatywać" jest sporym nadużyciem z mojej strony, zbyt duży eufemizm)....ten czas zwyczajnie zapierdala...tylko obłok kurzu po sobie pozostawia. robi MIGMIG i już go nie ma...boję się, że szybkość upływającego czasu, jakkolwiek mocno subiektywna, ale jednak, jest wprostproporcjonalna do wieku. czyli im się jest starszym, tym ten czas szybciej biegnie. oczywiście biegnie tak samo, gupia nie jestem, ale to odczucie się diametralnie zmienia. także zapowiada się, że będzie tylko gorzej. już i tak z niczym nie zdążam. mam wrażenie, że moje życie upływa mi głównie na wykonywaniu i odhaczaniu z wyimaginowanego kalendarza zległych zadań- zalełych zadań. może czasem też i bieżących, ale jednak głównie zaległych. zaległe spotkanie ze znajomym, zaległy telefon, co to go miałam wykonać 2 miesiące wcześniej. odmrożone mięso w lodówce co to z niego dwa dni wcześniej miałam zrobić kotlety, a teraz wyrzucam bezwstydnie. nie wyciągnięte na czas gary ze zmywarki. niezaspokojona ochota na zupę pomidorową, której nie mam czasu zrobić...a to w końcu tylko zupa, w dodatku pomidorowa...
 
a już niestety młodsza nie jestem. tylko właśnie starsza. nawet tych zmarszczek to jeszcze nie mam. kosmetyczka kazała mi zaprzestać stosowania kremu przeciwzmarszczkowego, który równo z wybiciem zegara ukończywszy lat 30 zaczęłam regularnie używać. bo wyczytałam w bravo girl że tak trzeba. otóż nie trzeba. także zmarszczkom daję jeszcze rok. natomiast siwe włosy a jakże znajduję. systematycznie farbuję, także aż tak mnie nie drażnią. ale też nie potrafię określić skali ich zadomowienia się na mojej głowie. wiem, że są, może dwa, a może i dwadzieścia dwa, może więcej. who knows. zapewne suki się szybko rozprzestrzenią. także zaraz ich pewnie będzie tysiąc dwieście dwadzieścia dwa...
 
już nie rozróżniam miesięcy, zlały mi się w jedną całość. niedługo będę operować już tylko terminami kwartalnymi, zamiast miesięcznymi. - to co, widzimy się za dwa kwartały-będzie na moim porządku dziennym. i tak sobie myślę, że posiadanie dzieci musi tą szybkość upływającego czasu jeszcze bardziej przyspieczyć.
 
Czyli chyba jednak:
Szybkość upływającego czasu jest wprost proporcjonalna do wieku i ilości posiadania dzieci.
 
tak wiem, słyszałam, że im sie ma więcej spraw na głowie, tym człowiek jest bardziej zorganizowany. wierzę. ale na pewno tak różowo to nie wygląda. się nie nabiorę.
 
no właśnie dziecko. jego brak mnie z jednej strony cieczy, ale też i martwi zarazem.
cieszy, bo mam jeszcze czas dla siebie. mogę żyć jak mi się podoba. wstawać kiedy mi sie podoba (teraz to może akurat nie, bo Coco swój dzień zaczyna o 6 rano, również w weekendy). gotować obiad lub też nie gotować.
ale też i martwi. że jednak czas najwyższy. biologii się nie da oszukać. i że jeszcze to wszystko przede mną. a mi już sie nie chce. chcę wygody. spokoju. ja tu proszę państwa jestem po trzydziestce. mi w kościach już strzyka. ale jak widze takiego berbecia, to się rozpływam i chcę o jak chcę. potem dostaje maila od koleżanki z tekstem zapomnij o odpoczynku na wakacjach z dziećmi i już nie chcę. i tak w kółko.
nie to, że czuję sie jakoś staro. nadal chodzę w różowych okularach i mam różowy zegarek. także czuję klimat :) ale daty z dowodu sobie nie wymarzę, biologii nie oszukam, zegara biologicznego nie cofnę. i czuje, że mnie ten ciężar wieku ciut przygniutł. i w oddali widzę jak macha do mnie 40-stka. jeszcze mocno odległa, ale jednak dostrzegalna.
 
 
muszę być dobrej myśli....
 

piątek, 10 sierpnia 2012

Halo to ja...biegnę do ciebie...światłowodem




  Pozdrowienia z pierwszego spaceru





Coco, zwana Koko żwawym krokiem rusza w miasto i tak oto rozpoczyna swą lanserkę na dzielni. ku ścisłości, póki co może bardziej na osiedlu, ale to tylko kwestia czasu niż wyruszy na dalsze podboje.
 
 
odkąd zamieszkała w warszawce coco stała się psem salonowym. w przenośni i dosłownie. głównie biesiaduje w salonie, tam zorganizowała sobie swój habitat, łącznie w wychodkiem. ale spokojnie, nie sra gdzie popadnie. tylko elegancko, na płachty higienicznych podkładów. póki co siedziała sobie spokojnie w salonie, w czasem penetrując coraz to nowsze pomieszczenia naszego M.
 
 
próbowaliśmy ją jak najdłużej izolować od wszelkich niebezpieczeństw związanych z Wielkim Miastem. tłumaczyliśmy, że jest jeszcze za mała żeby wychodzić. że tam, na zewnątrz jest niebezpiecznie. że drobnoustroje. że pasożyty. inne psy. otoczyliśmy ja ochronnym pancerzem. próbowaliśmy chronić tak długo jak się dało. ale coco dorastała, widać było, że ciągnie ją do wielkiego świata. więc ulegliśmy. tak oto po szczepieniach sunia może już hasać na powietrzu. i jakże jej sie to podoba!!!!
 
 



 
 
jak przystało na prawdziwego warszawsko-salonowego psa, Coco może pochwalić się też nietuzinkowymi ozdobami.
 
 
 
Kwestią czasu pozostaje tylko kiedy Coco wdzieje na siebie coś różowego i błyszczącego :)