środa, 29 lutego 2012

Zabiorę cię właśnie tam….autobusem do nieba bram



Jak co dzień wyszłam rano do pracy, żwawo i radośnie krocząc w kierunku mego przeznaczenia (przynajmniej na razie i mam nadzieję, tylko na razie). Uśmiecham się pod nosem, bo niebo wykazuje już niewielkie przejawy wschodzącego słońca, dawno przeze mnie niewidziane o 6 rano. Zapowiedź zmierzającej ku końcowi zimy. Idę sobie tak radośnie, myśląc że oto rozpoczynam kolejny dzień, który coraz bardziej przybliża mnie do wyczekiwanego weekendu.
I wszystko jest jeszcze takie piękne przez tą krótką chwilę, zanim nie wsiądę do autobusu i zanim nie zacznie się moje codzienne piekło PODRÓŻY DO PRACY.


Ja wiem, że wygodnie z centrum na lotnisko dojechać autobusem. Ja wiem, że do tego celu najlepiej służy linia 175, którą to nieszczęśliwie codziennie prawię jeżdżę rano (bo po południu to już nie, to już inną linią jadę). Ja wiem, że zazwyczaj jak ktoś na to lotnisko się wybiera to ma bagaż. I ja to rozumiem. Ale wkurza mnie niemiłosiernie jak rano muszę manewrować w tym autobusie pomiędzy tymi wszystkimi bagażami, w tym autobusie maksymalnie wypełnionym po brzegi ludźmi, tak, że moja przestrzeń życiowa została już naruszona z milion razy, a właściwie to nie, to jedno WIELKIE nieprzerwane naruszenie. To właściwie gwałt na mojej osobistej przestrzeni życiowej. I nie rozumiem dlaczego osoby z tymi bagażami czują się w tych autobusach jak bogowie, że fakt, iż mają ten bagaż ich w jakikolwiek sposób uprzywilejowuje. Nabyli w ten sposób niezbywalne prawo do każdego miejsca w autobusie, niezależnie zajętego czy nie.

I oto słyszę „- Przepraszam, chciałabym tu postawić bagaż”. Do jasnej cholery czemu niby mam ustępować miejsca bagażowi!? Właśnie od ponad godziny jestem w trasie do miejsca, które co miesiąc dostarcza mi środków finansowych na zakup wacików i innych dupereli, zaraz obok męża, który w tym względzie jest niezastąpiony. No i właśnie jestem w czwartym z kolei środku transportu (bo jednym ni chuja dojechać się nie da). I od tej ponad godziny stoję, bo znalezienie miejsca siedzącego graniczy z cudem. I czuję oddech na twarzy każdego mego sąsiadującego współtowarzysza tej nieszczęsnej podróży, a to na ogół nie jest zapach Chanel No 5. I cieszę się, bo jestem tą szczęściarą, że mogę bez problemów utrzymać swoją sylwetkę w pozycji stojącej, bo mam się czego trzymać.
A tu „przepraszam czy mogę tu postawić bagaż?”. Co oznacza, że muszę opuścić swoją miejscówkę, do której się już, bądź co bądź przywiązałam. Że będę musiała rozpocząć poszukiwania nowej, równie przytulnej. Czemu ja mam szukać, a nie ten bagaż? Niech on sobie szuka! No ale nie zawsze jestem taka asertywna, że mówię „ni chuja, nigdzie nie idę”. Ja rozumiem, że z bagażem trudniej niż bez. I że pewne miejsca w takim autobusie są bardziej atrakcyjne niż inne. Ale czemu mnie nikt nie próbuje zrozumieć? Że, odkąd stałam się szczęśliwą posiadaczką, dzięki wspaniałości Millenium, kredytu hipotecznego, a co za tym idzie mieszkania i że mieszkanie jest super, tylko niestety na końcu świata, że ja tak codziennie przez tą gehennę autobusową muszę przechodzić. A ten bagaż pewnie tylko dziś. I zaraz sobie wsiądzie do samolotu i poleci do ciepłych krajów, szczęściarz jeden. I się będzie bawił superekstracool. A mnie czeka jeszcze podróż powrotna. I tak samo dziś, jutro, pojutrze i popojutrze, bo nie mam żadnych kurwa niestety ferii. Matka-Praca niestety tak wyrozumiała nie jest. Niestety nie chce mi płacić jak do niej nie chodzę. Żeby jeszcze suka była tego warta. Ale, że tak powiem, dupy nie urywa. Nie jest źle, bo mam czas na pisanie pierduł na przykład. Nie, nie żebym zaniedbywała swoją pracę, co to to nie. Wręcz się tym brzydzę. Denerwują mnie osoby, które bezczelnie opierdalają się w pracy i na wszystko kładą laskę. I, a tu pilna rozmowa z ciocią, babcią, mamą, siostrą, jedną kumpelą, drugą, a tu samochód się zepsuł i do auto-moto trzeba callnąć, a tu pralka wysiadła i do serwisu o naprawę prosić i to wszystko ze służbowego telefonu. No wkurwia mnie to nieprzeciętnie. Ja i owszem odwalę prywatę na służbowym kompie, nie powiem, że nie. Ale generalnie to nie jest nigdy kosztem zaniedbania mych zadań, że tak powiem służbowych, he he. Swoje zrobię, nawet się przyłożę, w sensie że nie na tzw. „odpierdol”. Co mam zrobić, że lotny umysł mój pozwala mi szybko radzić sobie z obowiązkami i zadaniami mi wyznaczonymi i że znajduję jeszcze czas na drobne przyjemności pozapracowe? :) Ale do jasnej cholery rozumiem, że jak mi za coś płacą, to jednak mi za to „coś” właśnie płacą. Nie za poczucie humory. Nie za to, że (O Niebiosa) jestem, przybyłem, zobaczyłem, ponapierdalałem ze służbowego fonu i poszedłem. I rozumiem, że ta wredna suka Praca chce ode mnie, ba żąda nawet, mego wkładu. Chce mej krwi i potu. I ja to rozumiem. Niby oczywiste, ale jak się okazuje nie dla każdego.


Jako że tak w tonie wkurwu zaczęłam, to i skończę. Wkurzają mnie jeszcze przystanki na żądanie. Mam taką trasę, którą mogę pokonać autobusem A, który zatrzymuje się razy trzy i autobus B, który tą samą trasę pokonuje zatrzymując się na przystankach w ilości dziesięciu (z czego większość na żądanie). I jak ja nim jadę, tym B, to nie ma bata, zatrzyma się maksymalnie na tylu na ilu się da. I dzisiaj też tym B jechałam. Stałam i jak na wyrok czekałam na wyraz „STOP” na wyświetlaczu. I w myślach miałam, że niby nic się nie dzieje, trochę później będę w domu. Ale sam fakt, że ten autobus się tak co chwilę zatrzymuje, a mógłby nie i że na każdym takim przystaneczku po jednej osobie (do jasnej cholery) wysiada, to już naprawdę przegięcie, nie ma co. Także denerwują mnie przystanki na żądanie, jak akurat mi nie są potrzebne :) Koniec.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Ikeowy zawrót głowy




Od wczoraj jestem szczęśliwą posiadaczką stołu i krzeseł do tegoż że stołu (fajnie, bo tej pory tak po chamsku posiłki spożywaliśmy na kanapie przez TV z talerzem pod brodą, a teraz pełna kulturka). W celu ich zakupu udaliśmy się, mimo pewnych przeciwności finansowych (a chuj, do pensji przeżyjemy na tym, w co obrodziła nasza lodówka, bo jakieś zapasy jednakowoż jeszcze gromadzi), no więc udaliśmy się tam, gdzie większość polskich rodzin w sobotnio-niedzielne przedpopołudnie, tuż po lub tuż przed wizytą po sprawunki w hipermarkecie, czyli do IKEI.

– Zaraz połączymy się z setkami szczęśliwych polskich rodzin na wspólnych zakupach w Ikei- mówię do Poślubionego tuż przed wejściem. – Czemu szczęśliwych?- pyta on. Ja na to – Znasz kogoś kto na pytanie czy lubi Ikeę, powie „Nie Stary, nie lubię Ikei?” Wskaż osobę- dalej prawię- która w domu nie ma przynajmniej jednej rzeczy zakupionej właśnie w Ikei, którą lubi, kocha i szanuje. Nie wskazał i nie znał.

No właśnie. Ikea jest ekstra i tyle. Nie mówię, że to szczyt moich pragnień jeśli idzie o wymarzone wyposażenie mego domostwa. Ale…Ale jednak zmierzając alejkami ikeowego przybytku co i rusz potrafię stanąć przed ekspozycją, pełna zachwytu, wzruszenia i gniewu „że takie to ładne, a jak pasuje, jakie praktyczne, a ja tego nie mieć, a bardzo chcieć”.

Jestem pod wrażeniem całej tej machiny tak sprawnie działającej, tej organizacji, tej pomysłowości, począwszy od automatów do wymiany złotówek na interesującą nas walutę 5 zł, która posłuży, do wynajęcia na pewien czas osobistego zamykanego szafkoskładzika- na kurtki i inne sprawunki, które zdążyłam już zakupić w okołoikeowych przybytkach, które zaoferowały mi przeróżnego typu towary za rozsądne ceny, skończywszy na restauracji dla zmęczonych już chodzeniem mężów, którzy mogą posilić się szwedzkimi klopsikami i udać się w dalszą podróż po ikeaowych alejkach. Ta restauracja niejednokrotnie ratuje nam, choć bardziej mi, życie. No bo wiadomo, IKEA sklep duży, jest gdzie łazić i co oglądać. Ja dużo łażę i dużo oglądam. Mąż łazi ze mną, aż zgłodnieje, jak zgłodnieje to robi się marudny i już nie chce łazić. Trzeba go wtedy szybko odstawić do żarełka żeby się pożywił, do poidełka żeby napoił, nabrał sił i dalej mógł łazić.

Teraz to już taka tradycja, idziemy do Ikei na zakupy i na obiad. Jak raz nie poszliśmy to Małżonek Mój, czuł, że zdradził Ikeę. Ona tyle mu daje, tyle mebelków proponuje, a on tak bezceremonialnie zrezygnował z jej kuchni. Miał wyrzuty sumienia. No więc teraz zjadł obiadów razy dwa.

Tak więc zakupiliśmy te krzesła, dorzuciliśmy jeszcze regalik na książki, półkę do salonu, i kilka jeszcze drobiażdżków, których i tak nikt już nie zauważy i nie odczuje. No i idziemy z tym wszystkim do miłej pani z obsługi i ta miła pani z obsługi pyta czy dziś na 18 mogą nam te skarby dowieźć. A my wryci, patrzymy po sobie, ja na Męża, Mąż na mnie, ja na panią, pani na nas i pytamy, ale dzisiaj na 18? Bo może pani nie wie, może pani nie zauważyła, więc my tu uprzejmie spieszymy donieść, że dziś niedziela jest, szesnasta już godzina i że tak szybko? że dziś jeszcze to wszystko mili panowie z transportu nam dowiozą? No przemili będą jak tak, ale czy na pewno? Ale pani potwierdziła. I panowie z transportu nie zawiedli i wszystko szczęśliwie trafiło w nasze ręce tegoż samego dnia.

IKEA jak zwykle mnie nie zawiodła. I my IKEI mam nadzieję też.

- Tack Polen. Dziękujemy Polsko!
- Tack IKEA. Dziękujemy IKEO!


niedziela, 26 lutego 2012

Dobre przyzwyczajenie nie jest złe...



Mam kilka takich swoich przypadłości. Nie można tego nazwać wadami, broń bosze, nie myślcie sobie. To są tylko takie drobne genetycznie uwarunkowane ułomności.

No i jedna taka, to me olbrzymie przywiązanie do tego co mi już doskonale znane, empirycznie zbadane, przetestowane i zaakceptowane. Nie chciałabym napisać, że boję się zmian, co to to nie, BO JA SIĘ NICZEGO NIE BOJĘ!
Także lubię sobie czasem potrwać w swym uporze. Przywiązana jestem i tyle. Bo jak już się do czegoś przekonam, polubię, to ciężko mi się przekonać i polubić coś innego, nowego. Ba, może przekonać to bym się i przekonała, ale ja nawet nie chcę specjalnie spróbować się przekonać. I w tym jest problem. I to strasznie wkurwia Mego Lubego.


Wybraliśmy się ostatnio na super ekskluzywną kolację do chinola. Nie myślcie sobie nie, pełen serwis, kelner te sprawy, kulturka generalnie. Czyli po prostu żarcie jak na styropianach czy innych tekturkach podawanych w budach Kuchni azjatyckiej, gdzie króluje „kuczak z sezam na ośtro prosie”, czyli tradycyjny chinol tylko na talerzach serwowany i jedną trzecią droższy. Nie myślcie sobie, że się brzydzę takiego chinola w styropianie, o nie. Po prostu wtedy tak wypadło. Byliśmy mega głodni i trza było szybko coś wrzucić na tak zwany ruszt.

W każdym razie wchodzimy do knajpy, głodni jak dzikie świnie, siadamy wygodniutko, ja nawet menu nie otwieram, a Wybranek mój już wie co się święci. Ja już wyczekuję z wytęsknieniem kelnera, któremu złożę zamówienie zgodne z mymi żywieniowymi przyzwyczajeniami. Już w myślach spożywam tego kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, gdy słyszę "Tylko mi się nie waż zamawiać kurczaka w sosie słodko-kwaśnym!” - Czemu?-pytam- Jak kurczak słodko-kwaśny dobry! To, że dobry, to Mąż już wie, tak mi rzecze, bo zawsze go zamawiam i że może coś innego też jest smaczne, tylko trzeba spróbować, dać szansę. Że już ma dosyć, bo w każdej knajpie, w której spożywamy posiłki ja kurczaka zamawiam, nieważne w jakiej formie, filet z kurczaka, kurczak pieczony, grillowany, szaszłyk z kurczaka, shoarma z kurczaka, sznycle z kurczaka, kebab z kurczaka, panini z kurczakiem, nawet kurwa schabowy z kurczaka, a w chinolu to nawet konkretniej jeszcze, bo tam to zawsze kurczak słodko-kwaśny tylko wchodzi w grę. No generalnie kurczak jest THE BEST, co ja poradzę. No i zarzucił mi, ten mój Maż, że nudziarą jestem. Trele fele. Ale tej obelgi nie mogłam tak po prostu zostawić bez komentarza. O nie! To była rzucone mi wyzwanie, prawie poczułam rękawicę rzuconą w twarz. Co? Ja nie dam rady? Ja?

I rzuciłam do kelnera „Kurczak po tajlandzku, pliz”. Taka ze mnie bohaterka, a co! Sobie myśli, że co?, że jak, że ja nie dam rady?! Się zdziwi, a jak!
I czekam….

I widzę już z daleka tego kurczaka po tajlandzku, co zmierza w moim kierunku wielkimi krokami, coraz bliżej jest, a ja coraz bardziej czuję, że trzeba było tak nie szarżować, nie udawać bohatera, nie dać się tak prosto wciągnąć w tą głupią polemikę... I marzę sobie jak to by było dobrze teraz kurczaka słodko-kwaśnego sobie pałaszować.
I nagle jest! Stoi już przede mną, mój po tajlandzku kurczak. No i co?
No i nie urzekł mnie, mój kurczak po tajlandzku. Kurczak, a jednak mnie rozczarował. Próbuję to pożywienia, smakuję, myślę sobie „kurczak, a jednak niedobry” i ostentacyjnie odsuwam talerz.

– Sam to sobie teraz jedź- krzyknę. – Bo to twoja wina! Po co cię posłuchałam! Głodna jestem!


No i już machina mojego wkurwienia została uruchomiona. Bo generalnie mnie nie znacie, ale ja to jestem bardzo spokojna. No anioł nie człowiek. Ale jak mnie coś wyprowadzi z równowagi, jak coś nie jest po mojej myśli to dopada mnie wkurw, jeden wielki kurwa tajfun. I już mnie nic nie powstrzyma. Mam to po swej matce-rodzicielce. I wtedy muszę jak ten huragan przejść, wszystko rozpierdolić i pozostawić po sobie zgliszcza. Ale Mąż, obeznany już w temacie żoninej amby (którą ciocia wikipedia tłumaczy jako szaleństwo, wariactwo i niezrównoważenie psychiczne), cierpliwi sobie milczy i spożywa swój przygotowany przez Wietnamczyka, czy innego Azjatę posiłek. Spożywa i rzecze do mnie przyjaźnie „Dawaj to swoje żarcie, ja zjem, jak ty nie chcesz”. No i co, i zjadł. A ja głodna…

piątek, 24 lutego 2012

oto jestem

Jako, że Puszek Okruszek jest nazwą przez innego użytkownika już zablokowaną, zdecydowałam się zostać Puszką Okruszką. Właściwie to nawet lepiej, bo rodzaj żeński bardziej do mnie pasuje. Także oto jestem...

Nie słyszę fanfarów, oklasków i okrzyków radości...